Z kobiecą rozkoszą problem był zawsze. No dobrze, bądźmy dokładni: problem zawsze mieli mężczyźni. Niby nie ma piękniejszego widoku niż kobieta w ekstazie, ale jednocześnie jest w tym obrazie coś niepokojącego. U facetów wszystko jest dosyć proste, wręcz mechaniczne. Powiesz kilka pieprznych słówek, dotkniesz tam, gdzie trzeba i voilà. U kobiet wygląda to trochę inaczej. A właściwie zupełnie inaczej. Samych dróg dojścia na szczyt jest multum (a co najbardziej przerażające z męskiego punktu widzenia — większość z nich nie dotyczy wcale prostego pocierania mitycznego guziczka rozkoszy). Jeśli dodać do tego takie supermoce jak możliwość przeżywania wielokrotnych orgazmów czy kobiecy wytrysk, ból głowy u partnera gotowy.
I jeszcze sprawa najważniejsza: nie dosyć, że kobieca seksualność wydaje się (nazbyt) skomplikowana, to jeszcze ten orgazm, który wydaje się… niepotrzebny. Bogiem a prawdą — po co w ogóle kobietom orgazm? Nie zrozumcie mnie źle, nie chcę odbierać nikomu prawa do przyjemności. Po prostu u mężczyzny jest on ściśle powiązany z możliwościami reprodukcyjnymi. Ale u kobiet taka prosta zależność przecież nie występuje. Więc jak to z nim jest?
Święto rozkoszy
Nawet dzisiaj, gdy u przeciętnego mężczyzny świadomość odmienności kobiecych emocji i ciała jest niepomiernie większa niż te przysłowiowe 100 lat temu, to kobiecy orgazm wciąż budzi wiele emocji. Na szczęście coraz częściej są one pozytywne. Ale nie o nich jest ten wpis, lecz o postrzeganiu kobiecego orgazmu na przestrzeni wieków. A pretekstem do moich krótkich rozważań jest dzisiejsza data – 21 grudnia.
Jest wiele niepoważnych świąt (inna rzecz: czy na pewno są one niepoważne), które nie są zbyt znane w Polsce, ale idę o zakład, że o Światowym Dniu Orgazmu słyszeli absolutnie nieliczni. Czy mylę się?
Święto to należy celebrować właśnie dzisiaj, 21 grudnia. A zawdzięczamy je amerykańskim pacyfistom, Donnie Sheehan oraz Paulowi Reffellowi. Był rok 2006, gdy ta dwójka pięknoduchów uznała, że pozytywna energia towarzysząca rozkoszy seksualnej może przyczynić się do… zmniejszenia przemocy na świecie. Szalone? Trochę tak… A nawet bardzo. Pomysł, że zbiorowy orgazm zaprowadzi pokój między narodami (pax orgasma?) brzmi wyjątkowo naiwnie (jak wiele innych pomysłów pacyfistów), ale gloryfikacja uprawiania miłości jest jak najbardziej wskazana. Cielesnej rozkoszy warto oddawać się zwłaszcza w najkrótszy dzień roku. Ba, przeczekanie całej długiej zimy na łóżkowych igraszkach wydaje się pomysłem całkiem atrakcyjnym. Dawno już dowiedziono, że w czasie szczytowania zmniejsza się poziom stresu. W mózgu (a dokładnie w jego części zwanej podwzgórzem) wydziela się oksytocyna, łagodząca bóle, oraz uwalniają się endorfiny, czyli hormony szczęścia.
Święto orgazmu jest przejawem zmiany perspektywy: współcześni psychologowie, ale też lekarze próbują przywrócić sferze seksualnej należne jej miejsce. W końcu potrzeba fizycznej bliskości jest jedną z podstawowych potrzeb ludzkich.
Niestety na przestrzeni wieków było zupełnie inaczej. W zdominowanym przez mężczyzn świecie najgorzej oczywiście miała płeć przeciwna. Choć postrzeganie kobiecej rozkoszy zmieniało się w różnych okresach, to dominowały dwa podejścia.
Pierwszym z nich była marginalizacja. Najważniejsza jest męska przyjemność, bo bez orgazmu u faceta nie ma wytrysku, a bez niego nie ma cudu poczęcia. Tak uczy zwulgaryzowana doktryna chrześcijańska, według której wszystko, co nie służy prokreacji jest złe. A skoro warunkiem sine qua non zapłodnienia jest tylko męski orgazm, tym gorzej dla niewiast. Jeśli cud poczęcia nowego życia nie wymaga orgazmu u kobiety, to po co w ogóle zaprzątać sobie nim głowę?
Co więcej, kobieca witalność seksualna budziła poczucie zagrożenia. Mężczyzna po osiągnięciu spełnienia potrzebuje zazwyczaj dłuższej chwili na regenerację. Tymczasem kobieta po wejściu na szczyt, jest gotowa zdobyć kolejny, a nawet kilka. Przy takiej obserwacji łatwo dojść do prostego wniosku: kobieca rozkosz świadczy o ich lubieżności, która z kolei prowadzi do niewierności. Dlatego kobieca seksualność podlegała tabuizacji. Była postrzegana jako pierwotna i zwierzęca, nieczysta i wyuzdana.
Oba podejścia usankcjonowały wielowiekowy patriarchat. I choć dziewiętnasto- i dwudziestowieczna emancypacja nie ominęły łóżka, to w dyskursie publicznym męski punkt widzenia na kobiecą seksualność wciąż zdaje się dominować.
Kto ma prawo do rozkoszy?
Pruderyjne, ciemne wieki średnie stawiane są często w opozycji do jasnego, bliskiego naturze i rozmiłowanego we wszystkich przejawach miłości cielesnej antyku. Taka czarno-biała perspektywa jest jednak nieprawdziwa. Przekonanie o słabości kobiet do ulegania pokusom cielesnym istniało także na długo przed narodzinami Jezusa. Różnica między poganami a chrześcijanami polega na stosunku do niezwiązanej z prokreacją erotyki. Dla starożytnych żadna forma miłości cielesnej nie wiązała się z odczuwaniem winy wobec bogów. Pewne przejawy aktywności w tej sferze życia (a właściwie większość) stały się grzechem, dopiero gdy świat śródziemnomorski zdominowali (judeo)chrześcijanie.
W starożytności męski orgazm nie budził specjalnych emocji, bo powiązany był z ejakulacją nasienia. Ale po co on kobietom? Niektórzy antyczni lekarze utrzymywali, że sprzyja zapłodnieniu, inni zaś twierdzili, że ma jedynie zachęcić niewiasty do zbliżeń. Spór o genezę kobiecej rozkoszy trwał także w średniowieczu, a prowadzili go nierzadko teologowie. Podkreślali oni, że przyjemność kobiety, oczywiście w granicach miłości małżeńskiej, bywa przydatna. Ba, jeden z uczonych w Piśmie twierdził nawet, że niewiasty przeżywające ogniste orgazmy… rodzą piękniejsze dzieci.
Orgazm na receptę
Teoria, że orgazm sprzyja zapłodnieniu została ostatecznie obalona w 1840 r. Choć do dzisiaj jest to jeden popularniejszych mitów, który może wręcz utrudnić zajście w ciążę. Pogoń za nim może powodować tylko niepotrzebny stres. Jest wiele kobiet, które nigdy nie przeżyły orgazmu, a są szczęśliwymi matkami.
Dobrze chociaż, że nikt nie podważał oczywistej oczywistości, a mianowicie pozytywnego wpływu orgazmu na kobietę. W XIX w. leczono w ten sposób (czyli wywołując orgazm) „histerię” u dam. To właśnie po to, by uwolnić lekarzy od tej ciężkiej pracy, wynaleziono w 1880 r. całkiem zmyślne narzędzie — wibrator. Niestety ta rewolucyjna terapia wibratorem na długie lata utrwaliła mit mówiący o tym, że prawdziwą rozkosz daje kobiecie tylko penetracja pochwy.
Chociaż o istnieniu łechtaczki wiadomo było już od starożytności, to ten guziczek rozkoszy był zbyt często pomijany. W skrajnych przypadkach nie zaliczano go nawet do stref erogennych. Co prawda Zygmunt Freud wiedział, że jest on źródłem rozkoszy, ale i tak twierdził — błędnie, jak dzisiaj wiemy — że orgazm dzieli się na lepszy, pochwowy, i gorszy — łechtaczkowy.
Po co kobiecie rozkosz?
Wydaje się, że po nic, czyli dla czystej przyjemności. Zgodnie z aktualnym stanem wiedzy orgazm u kobiet ma uzasadnienie ewolucyjne, choć nie spełnia już swojej pierwotnej biologicznej roli. Biolodzy ewolucyjni ustalili, że bomba hormonalna, która jest uwalniania w jego trakcie, regulował cykl owulacyjny u naszych praprzodkiń. Do dzisiaj podobną funkcję pełni u wielu gatunków zwierząt. (Nb. twierdzenie, że łechtaczka to jedyny narząd służący przyjemności nie jest więc w pełni zasadne. Może jest tak dzisiaj, ale ewolucyjnie jego rola była niebagatelna dla przetrwania gatunku ludzkiego.) Mechanizm owulacji spontanicznej, niezwiązany z aktywnością seksualną i charakterystyczny dla homo sapiens, powstał całkiem niedawno. Na szczęście orgazm, ku radości nie tylko kobiet, ale i mężczyzn, pozostał.